Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 15 maja 2011

wiosenne pierdoły

  Jutro mam maturę ustną z języka polskiego. Powinnam się uczyć.

  Z tego też nieśmiertelnego toposu marnowania czasu wynikły więc cztery zestawy, które stworzyłam ot tak. Ni to ambitne, ni to wybitne, ale podobają mi się.




piątek, 13 maja 2011

keep calm and have a dream.

   Piszę. To już połowa sukcesu, kiedy słomiany zapał prowadzi mnie ostatnio drogami chaosu i zniszczenia. No dobra, zawsze mogę usprawiedliwić się maturą, ale bądźmy szczerzy- to nie była wina matury. Przyszła i już prawie poszła. Przede mną jeszcze trzy egzaminy ustne i spokój na kilka miesięcy (miejmy nadzieję). Cały czas zastanawiam się, co z moimi studiami i nadal nie wiem. Chyba jednak zostanę przy Łodzi. To miasto ma klimat, nie jest tak zamknięte i nadęte jak mój do niedawna wyśniony Kraków. Zobaczymy, co pokażą wyniki matury. A z tym może być kiepsko, chyba.

   No, ale mniejsza z tym. Piszę w zupełnie innym celu niż użalanie się nad losem niemrawej maturzystki. Mianowicie, właśnie obejrzałam transmisję z pokazu Maćka Zienia, pt. "180 stopni". Ten najlepszy (nie bójmy się tego słowa) polski projektant kolejny raz podbił moje serce. Zazwyczaj mój zachwyt był ograniczony, a poszczególne kolekcje uważałam za lekko nudnawe w całym swoim pięknie. Teraz natomiast to się zmieniło. Maciej pokazał swoje realne możliwości! Mimo iż kolekcja opierała się na trzech kolorach (czerni, beżu i krwistej czerwieni) trudno nazwać ją nużącą. Klasykę w stylu Chanel raz po raz przełamywał mocno rock'n'rollowymi zestawami godnymi codziennym ubraniom Kate Moss. Efekt wprowadził niemałe zamieszanie w moim biednym małym serduszku. Początkowo myślałam, że to trochę kupa, ale dość szybko zmieniłam zdanie. Cieszę się ogromnie, że ta kolekcja nie jest jednoznaczna, że ma w sobie powiew świeżości (mimo lekkiej tendencyjności, nie oszukujmy się) oraz że Pan Maciej utrzymał światowy poziom na wybiegu. God bless him. Kolekcja, w ogólnym założeniu, miała pokazywać ogólny kierunek rozwoju twórczości projektanta. Ja mogę stwierdzić tylko jedno- kierunek jest słuszny.

   Btw, miejmy marzenia.


 A na pocieszenie (zdjęć z pokazu jeszcze nie ma) jakże ładna postać prowodyra całego zamieszania:

sobota, 19 lutego 2011

pieces of everything

   Właśnie skończyłam czytać biografię Anny Wintour. I przykro mi strasznie. Nie z powodu końca lektury, jak to często u mnie bywa (nie przepadam za biografami, a na tę zdecydowałam się tylko przez wzgląd na rangę opisywanej osoby), a raczej przez wzgląd na upadek jej autorytetu w moich oczach. Zawsze łudziłam się, że Anna na swoje charakterystyczne usposobienie może sobie pozwolić z przyczyn czysto technicznych- sama wszystko osiągnęła, sama utrzymuje imperium, ryzykowała w imię mody, poświęciła się jej, więc teraz wszyscy ją mogą w dupę pocałować. I szczerze mówiąc, myślałam, że to jej podejście jest słuszne. Jej biografia przedstawia obraz, który zdecydowanie różni się od moich naiwnych urojeń.  Od zawsze była wspierana przez wpływowego ojca, w wieku piętnastu lat ubierała się w najlepsze marki i właściwie niczego nie osiągnęła zupełnie sama. Tak mi się wydaje, że to nic dziwnego, kiedy człowiek ubiera się u Harrodsa, że kocha modę. To duże ułatwienie. Nie trzeba szukać, grzebać, starannie wybierać, żeby pasowało do całości szafy i żeby nie było za drogie, bo przecież jeszcze rachunki trzeba zapłacić. Można swobodnie wejść do sklepu Oscara de La Renty i wybrać sobie, co się tylko podoba. Tak, wtedy łatwo kochać modę. Druga sprawa, Anna tak naprawdę nie miała innych umiejętności. Nie potrafiła napisać żadnego artykułu, bardzo wcześnie (chyba w wieku 16 lat) rzuciła szkołę i nie szczyciła się wybitną elokwencją. Potrafiła tylko wglądać. I wspinać się na wymarzone stanowiska po plecach swoich aktualnych 'narzeczonych', których nagminnie zdradzała. Od dziecka nie liczyła się z nikim ani niczym. I, tak sobie myślę, nawet jeśli właśnie to zaprowadziło ją na szczyt modowego imperium, to ja chyba jednak wolę być tu, gdzie jestem. I pić kawę przed komputerem w małym miasteczku. W shircie z lumpeksu.


   Chciałam jeszcze podzielić się jakimiś uwagami związanymi z nowojorskim tygodniem mody, ale jest tyle świetnych recenzji na wszelakich blogach, że moja niczego konstruktywnego i tak nie wniesie. Poza tym, nie śledziłam go zbyt uważnie, więc nie mam się co wymądrzać. Postaram się tylko potem napisać coś o moich faworytach, bo jest ich trochę. ;-)

 Muzyczna inspiracja na dziś:

niedziela, 6 lutego 2011

magia lat '90

   Wszędzie sporo ostatnio lat dziewięćdziesiątych. Jak senna mara powraca do nas styl rodem z Beverly Hills 90210 i fryzury 'na Cindy Crawford'. Nie powiem, bardzo to lubię. Jestem jedną z wielu zwolenniczek takiego wizerunku i często się nim inspiruję, ale wiadomo- co za dużo, to niezdrowo, dlatego ważne jest, by nie przesolić stylem 'California girl' i zachować w tym wszystkim swoją tożsamość. W przeciwnym razie można wyglądać karykaturalnie. Zamieszczam kilka inspiracji znalezionych podczas jakichś polowań internetowych. Może coś przypadnie Wam do gustu i tak jak ja pokochacie szorty z wysokim stanem zwieńczonym paskiem z grubą klamrą ;-).








środa, 19 stycznia 2011

hippie is happy

 Ostatnie dogłębne zapoznanie się z projektami Emilio Pucci skłoniły mnie do ponownego rozpatrzenia hippisowskiego stylu. Zawsze od niego stroniłam, wybierając raczej prostsze formy i nie przykładając wagi do zachowania klimatu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. A na wyobrażenie siebie w falbankach wpadałam w atak śmiechu.

  Wczoraj jednak wpadłam na pomysł, że mogłabym włączyć co nieco z hippisowskiego stylu do mojej garderoby. Nie mówię oczywiście o zmianie drastycznej, ale te kolory, desenie i falbanki są na tyle zwiewne i kobiece, że aż mi się zamarzyło, aby się tym zainspirować.  Dlatego też stworzyłam trzy (co prawda średnio ambitne) zestawy inspiracji, które trafiają w mój gust i nie są typowo skrajne.



poniedziałek, 17 stycznia 2011

   Piję spokojnie kawę, przeglądam przestrzenie Interetu i jest mi to niesamowicie na rękę. Dawno nie było u mnie takiego spokoju, dlatego trochę mi przykro, że to ostatnie ferie w moim życiu (daj Boże!).

   Przeglądam dziesięć najlepszych wiosennych kolekcji według portalu style.com i muszę przyznać, że są one niezaprzeczalnie trafne. Jak zawsze, razi mnie Lanvin, ale jest to ocena bardzo subiektywna. Nie lubię i już. Moim faworytem jest natomiast chyba Emilio Pucci. W tej kolekcji naprawdę czuć wiosnę i letnie, nieco egzotyczne, wieczory. Całość mocno kojarzy mi się z jakimś rodzajem hippisowkiego love story. Niby nie do końca moje klimaty, ale jednak już od dłuższego czasu jestem oczarowana. Na uwagę zasługuje również kolekcja Haidera Ackermanna, o której już tu kiedyś pisałam. W dalszym ciągu uderza mnie kobiecością i drapieżnością. Kwintesencja kobiecości.

   Kilka zdjęć:
  Haider Ackermann:

 
  Emilio Pucci:



Lanvin:


Prada:

środa, 5 stycznia 2011

Christopher Bailey, hot or not?

   Korzystając z racji tego, że spóźniłam się na wszystkie możliwe pociągi, nareszcie mam trochę czasu, żeby rozejrzeć się po sieci w poszukiwaniu jakiejkolwiek rzeczy wartej uwagi. Owej rzeczy nie znalazłam, ale wpadłam za to na listę pięćdziesięciu najlepiej ubranych Brytyjczyków opublikowaną przez magazyn "Gentelmen's Quarterly", która nie jest specjalnie zaskakująca (no, może z wyjątkiem tego, że wsadzanie na nią Toma Forda jest lekkim przegięciem i przywłaszczeniem sobie jego jako Brytyjczyka, nie do końca wiadomo z jakich powodów). Jednym z tych niewielu zaskoczeń jest też dla mnie umieszczenie na 33. miejscu Christophera Baileya, mojego idola z wcześniejszego dzieciństwa i niegdysiejszego 'przyszłego męża'.

   Miałam osiem lat, kiedy dołączył do Burberry, więc nie śledziłam jego poczynań od początku, ale jednego jestem pewna- kiedy tylko zobaczyłam, co robi od razu go pokochałam. Był deszczowy poranek, mogłam mieć wtedy około trzynastu lat, otworzyłam zakupiony przez mamę 'Twój Styl' i trafiłam na przeprowadzony z nim wywiad. Nie pamiętam dokładnie, czy uwiódł mnie bezpretensjonalnością, czy też pełnym profesjonalizmem, ale wiem, że zdobył wtedy moje serce. Jakkolwiek o nim nie myśleć, to on postawił Burberry ponownie na nogi, odświeżył styl tej marki, skierował ofertę do osób o odmiennym statusie społecznym niż arystokracja angielska i udowodnił, że młodzi i nowocześni ludzie też mogą czuć się dobrze w tworzonych przez tę firmę ubraniach. Zrobił coś, co zrewolucjonizowało styl marki, nie zatracając przy tym klasyki i mistrzowskiego (moim zdaniem) starego designu. Naprawdę, nie wiem, jak mu się do udało, ale wypada tylko podziwiać.

   Dlatego właśnie zaskoczyło mnie, że osoba, która w 2009 roku dostaje nagrodę dla najlepszego brytyjskiego projektanta roku, staje na, nie oszukujmy się, dość słabym 33. miejscu. Ja wiem, że często szewc bez butów chodzi i czasami zdarza się, że osoba zakotwiczona w branży modowej nie przywiązuje specjalnej uwagi do swojego ubioru, ale Christopher ubiera się- stwierdźmy jasno- bardzo, bardzo dobrze. Kilka zdjęć:





   Pozdrawiam i życzę miłego, spokojnego i zimowego dnia. Idę robić obiad.